Żyla, żyletka, śmierć.Aniele usłysz moje myśli,które uciszyleś ...

1. Ze wszystkimi okrętami tak już było, z żaglowymi również, że zmieniały się w miarę postępu technicznego, wzrostu wielkości możliwego dzięki udoskonaleniom technicznym, zmianom zadań, artylerii itd. Często więc nazwy określające dany typ są dość jednoznaczne dla konkretnego okresu, ale odnoszą się do zupełnie innych jednostek z różnych okresów. Niekiedy wręcz dochodziło do przeniesienia nazwy na całkowicie odmienny typ konstrukcyjny. Idealnym przykładem jest tu fregata - czasem mały okręcik żaglowo-wiosłowy, czasem coś w rodzaju późniejszej korwety, czasem dwupokładowy liniowiec, czasem jednopokładowa, pomniejszona wersja liniowca, a czasem pancernik. W przypadku pinek grupa okrętów obejmowanych tą nazwą jest też ogromna (do czego dochodzi jeszcze pinasa, przez większość utożsamiana z pinką, ale przez innych uważana za coś odrębnego). Pinki zaczynały swą „karierę” jako małe, często dwumasztowe stateczki rybackie, pinasy jako jednomasztowe łódki rybackie, w XVII w. były to już pawężowe odmiany trójmasztowych fluit, budowane z większym naciskiem na szybkość i niezłe uzbrojenie (służyły raczej jako eskortowce i żaglowce korsarskie). Ale stale rosły, a typ ich budowy określa się mianem „w stylu galeonu”. Ostatecznie miały nawet boczne galerie rufowe i w pewnym momencie naprawdę nic już ich nie różniło od małych galeonów. Dla takich dużych pinas czy małych galeonów obie nazwy mogą być (i – jak widać – mogły być) z powodzeniem używane zamiennie. Jeśli ktoś się uprze, że pinka to coś zupełnie innego od pinasy, sprawa się skomplikuje, lecz tutaj mowa właśnie o trójmasztowych żaglowcach w typie holenderskich pinas.

2. To mocno ryzykowny szacunek, bowiem brak bliższych przesłanek. Holenderski galeon po lewej stronie oraz hiszpański po prawej mają jeden ciągły pokład działowy, a na nim odpowiednio 8 i 10 furt na burcie (zatem w sumie 16-20 armat na pokładzie głównym). Hiszpański galeon z dwoma ciągłymi pokładami działowymi zdaje się pokazywać 5 furt na pokładzie dolnym do wysokości grotmasztu oraz 3 na pokładzie górnym do tego samego miejsca, ponadto 2 działa na pokładzie rufowym (pomijam armaty wystające z pawęży i innych części rufy, ponieważ one rzadko kiedy przynoszą jakieś sensowne informacje o wielkości okrętu). Galeon holenderski takiej budowy ma chyba po 5 furt na obu pokładach do wysokości grotmasztu, ale jest wyraźnie niższy.
Jednopokładowe okręty angielskie z tego okresu, uzbrojone łącznie w 18 i 24 działa, miały po 185-385 ton, więc szacunkowo 90-190 łasztów – oba jednopokładowce z obrazu mogły też się mieścić w okolicy 80-180 łasztów. Holenderski galeon z dwoma ciągłymi pokładami mógłby mieć (na podstawie jednostek angielskich) około 200-250 łasztów, największy okręt hiszpański także pewno koło 250 łasztów. Są tacy, którzy twierdzą, że obraz Verbeecqa przedstawia bitwę na Downs w 1639 r., a największy galeon to hiszpański okręt flagowy Nuestra Seńora de la Concepción y Santiago, ale nie wiem jak sobie to wyobrażają, skoro malarz umarł cztery lata przed bitwą, więc nie chce mi się iść tym tropem. Spore galeony hiszpańskie z tego okresu miewały rzeczywiście po 450-550 ton. Wszystko to jednak mocno na wodzie pisane.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach



Dwie trzecie powierzchni naszej planety pokrywają wody i byłoby bardzo dziwne, gdyby nie pojawiały się tam dziwne światła i obiekty. Jest wiele doniesień laocznych świadków pochodzących z różnych krajów i różnych okresów opisujących bliskie spotkania nad rzekami, jeziorami oraz na morzach i oceanach całego świata. I tak na przykład zgodnie z tym, co podała jedna z holenderskich gazet w sierpniu 1954 roku, kapitan Jan Boś doniósł, że w czasie rejsu statkiem Groot Beer z Amsterdamu do Nowego Jorku zaobserwowano dziwny obiekt w kształcie księżyca, który wyłonił się z oceanu w odległości około 90 mil (166,5 km) na wschód od latami Cape 3od. Kil obiektu świecił światłami, które zdawały się być rozmieszczone na jego krawędzi. Jego prędkość określono jako fantastyczną.
l września 1957 roku dwaj policjanci zauważyli, jak z wody w pobliżu Porthcawl yynurza się coś, co początkowo przypominało palący się statek. Obiekt ten znajdował się w kierunku na Ilfracombe nad Kanałem Brystolskim i początkowo wyglądał jak jasnoczerwona poświata, która urosła wkrótce do rozmiarów Księżyca w pełni. W poprzek tarczy widać było czarną zygzakowatą linię. Po wzniesieniu się wysoko w górę ta ognista kula wystrzeliła z niezwykłym przyspieszeniem w towarzystwie dwóch świateł kierując się w stronę Atlantyku.
Kiedy statek badawczy należący do Instytutu Oceanograficznego Woods Hole sondował głębiny wodne rozciągające się wokół Puerto Rico, jego hydrofony uchwyciły dziwne dźwięki, zaś ich wykresy ukazały się na sprzężonych z nimi oscyloskopach. Przebywający na statku naukowcy byli tym bardzo zdziwieni, bowiem ten dźwięk powtarzał się w nieregularnych odstępach aż do głębokości 9140 metrów. Ta głębo- kość wykluczała obecność łodzi podwodnej lub jakiegokolwiek innego znanego obiektu podwodnego. Kiedy przekodowano później zapis tego dźwięku na komputerowe karty perforowane i wprowadzono go do komputera, okazało się, że pochodzą one od śruby obracającej się z prędkością od 100 do 180 obrotów na minutę. Mimo trwającej wiele dni analizy tych dźwięków oceanolodzy odrzucili ostatecznie możliwość, że była to nieznanego typu łódź podwodna, i nadali jego źródłu nazwę „zwierzę o 180 obrotach na minutę".
Nigel Lea-Jones z Londynu wspomina: „W roku 1972 nurkowałem razem z przyjacielem z wiosłowej łodzi na Morzu Karaibskim w pobliżu wybrzeża. W pewnym momencie odwróciłem się i moim oczom ukazał się srebrzystopomarańczowy obiekt w kształcie kuli o średnicy około 1,8 m wystający z wody na podobnej do łodygi łapie. Znajdował się jakieś 15 metrów za nami i płynął zygzakowatym kursem w naszym kierunku. Po około minucie w powłoce obiektu ukazało się ciemne okrągłe okno o średnicy około 60 cm. Spojrzeliśmy na siebie z niepokojem i kiedy odwróciliśmy się z powrotem w jego stronę, już go nie było. Zniknął nie wydając jakiegokolwiek dźwięku. Nigdy nie udało mi się ustalić, jakie było pochodzenie tej kuli i do dziś mnie to nurtuje". Trzydziestoczteroletni Trevor Tyler miał już za sobą trzynaście lat nurkowania, kiedy 80 metrów pod powierzchnią Atlantyku przydarzyło mu się coś, co doprowadziło do jego gwałtownej i niewytłumaczalnej śmierci. Właśnie pracował pod wodą u wy- brzeży Gwinei w zachodniej Afryce, kiedy jego koledzy usłyszeli nagle przez radio niezrozumiały metaliczny dźwięk i zaraz potem krzyk, po którym zapadła cisza. Z miejsca spuszczono następnego nurka, który znalazł martwe ciało Tylera unoszące się 55 metrów pod powierzchnią wody. Tyler unosił się z rozpostartymi ramionami, a jego skafander był nadęty jak balon. W trakcie dochodzenia ustalono, że zanim zginął, prawdopodobnie odrzucił balast, próbując bezskutecznie szybko się wynurzyć. Do dziś nie wiadomo, co było przyczyną tego wypadku.
Pewnego lutowego popołudnia 1965 roku wracające do domu samochodem małżeństwo z Minehead dostrzegło w momencie zjeżdżania ze wzgórza w Exford coś, co początkowo wzięli za szary samolot myśliwski, który po chwili przeleciał w odległości około 50 metrów od nich. Leciał w tym samym kierunku, co oni. Wkrótce zdali sobie sprawę, że jego lot musi zakończyć się katastrofą. Kierowca samochodu, emerytowany oficer łączności, szybko zatrzymał samochód, chwycił lornetkę i obserwował dalszy lot pojazdu, dopóki nie spadł on do pobliskiego Kanału Brystolskiego, wzbijając w powiet- rze słup czarnego dymu. Stacja ratownicza RAF-u (lotnictwo wojskowe Wielkiej Brytanii) oraz jednostka ratownictwa morskiego w Płymouth sprawdziły, czy napłynęły jakieś doniesienia o zaginięciu lub spóźnieniu jakichś samolotów, ale okazało się, że takich nie było. Sprawdzono wszystkie możliwe samoloty, lecz nie trafiono na nic, co tłumaczyłoby tę obserwację.

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qup.pev.pl