Żyla, żyletka, śmierć.Aniele usłysz moje myśli,które uciszyleś ...

PAP / 2005-11-17

Jeden ze świadków w procesie "łowców skór" zeznał przed łódzkim sądem okręgowym, że zabijano nie tylko pavulonem, ale również szukano innych sposobów na uśmiercanie pacjentów.
Świadek, którego prokurator sprowadził z zakładu karnego, to mężczyzna, który przebywał w jednej celi z jednym z oskarżonych sanitariuszy - Andrzejem N.

Jak zeznał, N. chwalił się, że zabijano nie tylko pavulonem, ale szukano też innych sposobów. Andrzej N. miał się wymieniać doświadczeniami z drugim oskarżonym w tej sprawie Karolem B. To właśnie B. miał podsunąć mu pomysł, że można zabijać pacjenta podczas intubacji, która polega na podawaniu pacjentowi tlenu przez rurkę. Według świadka, zabijanie miało polegać na przebiciu rurką jakiegoś narządu w gardle.

Mężczyzna zeznał również, że N. używał określenia na zabijanie - "odpalanie pacjentów". Miał przyznać, że "w porównaniu z B. jest on aniołkiem, bo B. ma na sumieniu co najmniej dwa razy więcej osób". Sam - jak zeznał świadek - mówił o 30-50 ofiarach. N. próbował też żartować, mówiąc, iż powinien dostać medal z ZUS, bo ratuje budżet państwa, uśmiercając emerytów i rencistów.

N. miał również przyznać, że jednym ze sposobów zabijania było np. "dobijanie trepem ciężko rannego pacjenta". Opowiadał też świadkowi, jak okradano pacjentów i gwałcono pijane kobiety.

W procesie toczącym się przed Sądem Okręgowym w Łodzi na ławie oskarżonych zasiada dwóch b. sanitariuszy i dwóch b. lekarzy pogotowia. Sanitariusze Andrzej N. i Karol B. są oskarżeni o zabójstwa w latach 2000-2001 pięciu pacjentów przez podanie im pavulonu w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Przed sądem nie przyznali się do popełnienia zbrodni; przyznali się do brania pieniędzy od firm pogrzebowych za informacje o zgonach oraz fałszowania recept na pavulon.

Dwóch lekarzy prokuratura oskarżyła o narażenie 14 pacjentów na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia i nieumyślne doprowadzenie do ich śmierci oraz branie łapówek od zakładów pogrzebowych. Obaj nie przyznają się do winy. B. sanitariuszom grozi dożywocie; b. lekarzom, którzy odpowiadają z wolnej stopy, do 10 lat więzienia.




Po zabójstwie policjanta na warszawskiej woli mieliśmy w Polsce do czynienia z regularnie powtarzającą się w naszym kraju przy okazji dramatycznych wydarzeń histerią. Niemal wszyscy komentatorzy uderzyli w alarmujący ton. "Nawet policjanci są zagrożeni", "bandytyzm na ulicach" - krzyczały tytuły od brukowców po "umiarkowane", "opiniotwórcze" media. Masy egzaltowanych komentatorów i publicystów ruszyły na wojnę z przestępczością proponując oczywiście nieodmiennie zaostrzenie prawa czy inne leki, mogące okazać się gorszymi niż choroba, którą miałyby leczyć.

Przy okazji uroczystego pogrzebu funkcjonariusza zasztyletowanego przez młodocianych chuliganów oglądaliśmy prawdziwy polityczny show z udziałem najważniejszych postaci w państwie. Przypominano oczywiście o "odpowiedzialnej, niebezpiecznej służbie" funkcjonariuszy i tym podobnych sloganach.

Pojawił się projekt zaostrzenia kar za napaść na funkcjonariusza oraz odstąpienia od ewentualnych okoliczności łagodzących, które mogłyby usprawiedliwiać starcie z policjantem. Minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski stwierdził nawet: "Nie przyjmuję argumentu, że zachowanie funkcjonariusza usprawiedliwia atak na niego".

Komendant główny policji wydał również rozporządzenie pozwalające policjantom nosić broń również poza służbą, nawet na urlopie.

Wydawałoby się, że są to szczytne działania mające służyć poprawie bezpieczeństwa. Czy aby na pewno? Spojrzenie na oficjalne statystyki pokazuje, że incydentalny wypadek wykorzystuje się w rzeczywistości do uzyskania przyzwolenia dla wzmacniania organów represji, a także ewentualnego zastraszania grup niewygodnych.

Jak w rzeczywistości wygląda niebezpieczeństwo, na które są narażeni policjanci? Według portalu Policja.pl od roku 1990, kiedy Milicja Obywatelska została oficjalnie przekształcona w policję, zginęło 120 funkcjonariuszy. Nie jest to żadna zatrważająca liczba zwłaszcza, że wliczają się w nią ofiary wypadków samochodowych, zasłabnięć i różnorodnych wypadków z użyciem broni. Wydarzenia te z pewnością były tragiczne, ale bezpośredniego związku z działaniami przestępców nie miały żadnego. W roku 2009 nie zginął zresztą żaden funkcjonariusz, a ostatni trzej zabici w strzelaninie zostali postrzeleni przez niezrównoważonego psychicznie strażnika więziennego w roku 2007. Oznacza to, iż prowadzenie samochodu służbowego to częstsza przyczyna śmierci funkcjonariuszy niż jakakolwiek napaść. Logiczniejsze od dawania policjantom specjalnej ochrony byłoby więc nawet odebranie im radiowozów jako potencjalnie niebezpiecznych, nie wspominając już o broni.

Kolejny argument na rzecz zaostrzenia prawa to rosnąca rzekomo lawinowo liczba napaści na policjantów. Trzeba przyznać - jest ich niemało, ale czy to rzeczywiście efekt wzrostu agresji wobec mundurowych? Najbardziej absurdalne domysły snuli, nie po raz pierwszy zresztą, dziennikarze pisma neoliberalnej ekstremy - tygodnika "Wprost", pytając czy za napaściami nie stoi popularność kultury hip-hopowej, a zwłaszcza antypolicyjnych tekstów grupy Hemp Gru.

W rzeczywistości za wzrost liczby "ataków" na funkcjonariuszy w dużej mierze odpowiada strategia działania samej policji. Jeśli do prokuratury wniesione zostanie zawiadomienie o złamaniu prawa przez funkcjonariusza, wnoszący je bardzo często w rewanżu zostaje oskarżony o napaść. Okazuje się, że policjanci są więc na przykład regularnie bici przez demonstrantów, często wykazujących się wprost akrobatycznymi wyczynami. Sądów nie dziwi na przykład możliwość kopnięcia w pierś i naruszenia nietykalności funkcjonariusza w pełnym rynsztunku, czy oskarżenie kobiety która rzekomo rzuciła się na kilku funkcjonariuszy prewencji. Również policjanci którzy niedawno rozpędzili pikietę anarchistów podczas poznańskiej konferencji w dwudziestolecie istnienia samorządu, zostali "zaatakowani", skutkiem czego jeden z biedaków zwichnął sobie palec. Ponieważ atakować miały aż trzy osoby, które rzuciły się zapewne w samobójczej szarży na cały oddział prewencji, mamy już kolejne przypadki do podniesienia statystyki.

Dla odmiany przypadki w których to policja powoduje szkody i atakuje obywateli wcale nie są takie rzadkie. Wystarczy wspomnieć na przykład antyterrorystów, którzy napadli na człowieka podejrzanego o... kradzież drzewa z lasu lub niedawną akcję łódzkiego oddziału specjalnego, który zaatakował i zdemolował niewłaściwe mieszkanie. W tym roku skazani zostali również na kary w zawieszeniu białostoccy funkcjonariusze, ponieważ zabili Niemca, któremu nie umieli wytłumaczyć, że parkuje w niedozwolonym miejscu.

Sprawę pogarsza dodatkowo panująca w polskim prawie niepisana zasada, że policjant niemal zawsze ma rację. Napadnięty obywatel, jeśli sam nie okaże się "groźnym bandytą", może liczyć co najwyżej na przeprosiny.

Decyzje o odszkodowaniu pieniężnym dla poszkodowanego zapadają niezwykle rzadko. Jeśli zginie z rąk funkcjonariusza szansa na dojście sprawiedliwości nieco rośnie, ale też nieznacznie.

Wbrew temu co mówią politycy i komentatorzy społeczeństwo nie może czuć się bezpieczne, ponieważ w państwie funkcjonuje uzbrojona grupa, która czuje się coraz bardziej bezkarna. Tylko skuteczna możliwość wystąpienia przeciwko policjantom czy też pokazowe skazanie kilku z nich za ewidentne mataczenie w toku postępowań sądowych mogłoby odwrócić niebezpieczny trend.

Mamy pełne prawo domagać się aby policja działała w sposób przejrzysty, nie była wykorzystywana do żadnych politycznych rozgrywek i nie tworzyła państwa w państwie. Incydentalny przypadek zabójstwa na warszawskiej Woli jest natomiast wykorzystywany aby pogorszyć jeszcze bardziej stan bezpieczeństwa. Oczywiście rozwiązaniem jest jednak budowanie nowych więzień i pogarszanie w nich warunków. Niech pijani rowerzyści, niepłacący alimentów i drobni złodzieje, bo tacy "groźni bandyci" stanowią większość klienteli zakładów karnych odsiadują coraz dłuższe wyroki, zamiast na przykład odpracować kary społecznie. Społeczeństwo będzie usatysfakcjonowane przedstawieniem z zaostrzaniem kar, zwłaszcza jeśli poprze się te projekty populistycznymi hasełkami, a przecież przed wyborami tylko to się liczy.

Piotr Ciszewski
poland.indymedia.org



Przed sieradzkim sądem okręgowym rozpoczął się proces 29-letniego Damiana Ciołka, b. strażnika więziennego z Sieradza, który niemal rok temu śmiertelnie postrzelił na terenie więzienia trzech policjantów i ciężko ranił aresztanta. Grozi mu kara dożywotniego więzienia.

Przed rozprawą nerwowo nie wytrzymał członek rodziny jednego z zastrzelonych policjantów. Gdy oskarżonego wprowadzono na salę, zerwał się i zaczął krzyczeć m.in.: Jesteś trup, zabiłeś coś co najbardziej kochałem! Dopóki będę żył, to bój się mnie! - krzyczał.

Sąd zgodził się na publikację danych osobowych i wizerunku oskarżonego ze względu na ważny interes społeczny. Przed sądem Ciołek częściowo przyznał się do winy. - Przyznaję się, że strzelałem, ale nie wiem, dlaczego. Otworzyłem ogień w samochód. Nie wiem, dlaczego otworzyłem ogień, co się ze mną stało, jakaś moc do mnie przyszła - mówił. Nie przyznał się do usiłowania zabójstwa policyjnych antyterrorystów i negocjatorów, bo - jak twierdzi - nie pamięta tego, by strzelał do nich. Odmówił składania wyjaśnień; sąd odczytał część jego wyjaśnień ze śledztwa. Kolejny termin rozprawy wyznaczono na 18 lutego.

Proces toczy się w największej sali Sądu Okręgowego w Sieradzu. Osadzony w areszcie b. strażnik został dowieziony na proces z więziennego szpitala. Lekarze uznali, że jego stan zdrowia pozwala na udział w rozprawie. Mężczyzna zasiadł na ławie oskarżonych za kuloodporną szybą.

Po przeciwnej stronie sali zasiedli pokrzywdzeni, wśród nich m.in. wdowy po zastrzelonych policjantach, które w procesie występują jako oskarżyciele posiłkowi. Według nich, jedyną sprawiedliwą karą dla oskarżonego jest dożywocie. Przed rozprawą kobiety przyznały, że czują się jakby minął dzień od tragedii, choć od tych wydarzeń minął niemal rok. Przyznały, że nie potrafią wybaczyć zabójcy ich mężów.

- A da się wybaczyć coś takiego? Ci ludzie nie zawinili w niczym - powiedziała jedna z kobiet.

Sieradzka prokuratura oskarżyła 29-letniego obecnie Damiana Ciołka o zabójstwo trzech policjantów i usiłowanie zabójstwa aresztanta. B. strażnik jest także oskarżony o usiłowanie zabójstwa kilku policyjnych antyterrorystów i negocjatorów, ponieważ strzelał do nich w trakcie akcji ratunkowej w sieradzkim więzieniu. Prokuratura zarzuciła mężczyźnie, że działał ze szczególnym okrucieństwem i w wyniku motywacji zasługującej na szczególne potępienie. Strzelał do policjantów bez żadnego racjonalnego powodu.

Do tragicznych wydarzeń doszło nad ranem 26 marca ub. roku na terenie sieradzkiego Zakładu Karnego. Trzech policjantów z sekcji do walki z przestępczością samochodową łódzkiej komendy wojewódzkiej przyjechało do więzienia po aresztanta, aby go zabrać na przesłuchanie do prokuratury. Jak ustalono, strażnik stojący na wieżyczce przy głównej bramie więzienia bez powodu ostrzelał pojazd z kałasznikowa. Celował do ludzi siedzących w samochodzie, strzelał, choć pokrzywdzeni krzyczeli, żeby przestał.

W ocenie śledczych, oskarżony doskonale wiedział, że strzelał do policjantów i zabijał ich metodycznie. Jednego z rannych policjantów, który ukrył się za samochodem "upilnował i nie tylko zabił, ale ubił" - mówiła przed sądem prokurator Krystyna Patora.

Przez ponad godzinę nie pozwalał, by rannym udzielono pomocy medycznej. - Przestał strzelać dopiero, kiedy nie było ruchu w samochodzie, kiedy był pewien, że zabił wszystkich - podkreśliła prok. Patora.

W wyniku odniesionych ran na miejscu zginęli dwaj funkcjonariusze: 31-letni mł. asp. Bartłomiej Kulesza i 32-letni asp. Andrzej Werstak. Ciężko ranny w klatkę piersiową i brzuch 40- letni mł. asp. Wiktor Będkowski w stanie krytycznym trafił do szpitala, gdzie mimo operacji, zmarł. Aresztant ranny w brzuch, rękę i udo także trafił do szpitala.

Według prokuratury, gdy na miejsce przyjechali policyjni negocjatorzy i antyterroryści, strażnik zabarykadował się w wieżyczce więzienia, nie chciał się poddać i odrzucić broni. Poddał się dopiero, gdy został postrzelony w ramię i gdy antyterroryści zapewnili, że go nie zabiją. Prokurator podkreśliła, że oskarżony służył w wojsku w jednostkach specjalnych i ukończył kurs strzelca wyborowego.

Zdaniem śledczych, działał ze szczególnym okrucieństwem, bo mając 60 sztuk amunicji - jako strzelec wyborowy - wiedział, jakie obrażenia i cierpienia one spowodują.

Po obserwacji psychiatrycznej biegli orzekli, że podejrzany jest zdrowy psychicznie. Stwierdzili u niego "zaburzenia adaptacyjne związane z problemami rodzinnymi".

Według prokuratury, to właśnie problemy rodzinne były motorem działań podejrzanego, który strzelając wyładował narastający stres. Zdaniem biegłych, w chwili ostrzeliwania samochodu podejrzany miał ograniczoną poczytalność, co jednak - według śledczych - nie zwalnia go z odpowiedzialności karnej.

Zdaniem prokuratury, mężczyzna był agresywny. Wszczynał awantury i bił żonę, która chciała od niego odejść. Po jednej z wielu kłótni żona strażnika złożyła doniesienie na policję w sprawie psychicznego i fizycznego znęcania się nad rodziną.

Podczas przesłuchań podejrzany opowiadał, że słyszał "głosy" przed rozpoczęciem strzelania, że jakaś "siła, moc kazała mu to zrobić". W ocenie prokuratorów, w ten sposób symulował zaburzenia psychiczne, przyjmując taką linię obrony. Prokurator Patora podkreśliła, że oskarżony nigdy nie wyraził skruchy.

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qup.pev.pl